czwartek, 25 czerwca 2015

Rozdział XIX

Od Autorki. Tak jak tamto pisałam pół roku tak to 3 dni. Mam nadzieję że tym rozdziałem spłacę swoje pisarskie grzechy. Jeśli się podoba to skomentuj jeśli nie to też skomentuj. Dziękuję też Katarzynie która powiedziała co jest nie tak i to dzięki niej spięłam się w sobie. Mam nadzieje że przynajmniej ten rozdział będzie "Zadowalający", a może nawet i "Powyżej Oczekiwań". Oraz też kochanej Sis która to czyta i nadal twierdzi że jest spoko.

Ellie
  Hebanowe oczy kobiety krążyły po kuchni szukając małej dziewczynki, która może liczyła cztery latka. Okrążyła powoli stół, który znajdował się na środku pomieszczenia i nasłuchiwała. Słychać było słodki śmiech małej Eleanore dobiegający spod stołu. Kobieta schyliła się i zobaczyła swoją córeczkę, która jeszcze nie zauważyła swojej mamy i zatykając buzie małymi rączkami śmiała się. Kobieta wyciągnęła ku niej ręce, a ta uniosła oczka i wtuliła się w różowy bawełniany sweter, który pachniał zawsze bzami. 
 -Kocham cię mamusiu. –powiedziała swoim wysokim jak śpiew słowika głosikiem. –Mamusiu, mamusiu, a czy to prawda, że mnie nie kochasz? Bo byłaś na mnie zła…
 -Słoneczko. –Jodelle podniosła się wraz z córką z podłogi. Mała Ellie oplotła się nóżkami wokół jej tali i rączkami wokół szyi, na której wisiał srebrny, wisorek. –Miałam wtedy zły dzień i skąd ci przyszło do głowy, że cię nie kocham? Toż to głupota, zawsze będę cię kochała El.
 Dziewczynka wtuliła się w matkę i zamknęła oczy, a po jej policzkach ściekło parę łez, które kobieta od razu starła wierzchem swojej dłoni. Razem wyszły z kuchni do wielkiego salonu, którego ściany były pomalowane w kolory kawy z mlekiem i usiadły na kanapę. Ellie nadal trzymała się kurczowo swojej mamy, lecz teraz jej oczka były zwrócone w stronę zdjęcia mamy i taty ze ślubu. Kobieta przyłapała córkę jak patrzy w tamtą stronę, lubiła to zdjęcie w szczególności, dlatego że przedstawiały osoby najbliższe jej sercu, które uśmiechały się promiennie do siebie.
 -El. –matka zwróciła się w stronę dziewczynki, która od razu na nią spojrzała. –Opowiem ci pewną historię, która się może i wydarzyła, lecz od ciebie zależy czy w to uwierzysz kwiatuszku. Dawno temu żyła sobie czarownica, która bała się pająków, ale to nie, dlatego że kiedyś jakiś ją ugryzł, pająki przychodziły do niej, co noc i szeptały tuż obok jej ucha. Wiedźma usłyszała kiedyś i zgarnęła je z poduszki. Pająki źle to odebrały i zaczęły opowiadać o tym innym ludziom, którzy nie wiedzieli skąd posiadali takie informacje o dziewczynie zwanej Charlotte. W końcu była księżniczką i nie możliwe było by była wiedźmą. Jednakże pająki nie odpuszczały i pewnego dnia powiedziała o tym swojemu przyjacielowi, ten to przyleciał na swoim śnieżnym rumaku i zabrał ją do pięknej krainy gdzie żyli długo i szczęśliwe, lecz faktem jest, że czasami coś nam szepta do ucha i mówią, że to te same pająki, które dręczyły Charlotte.
 Dziewczynka zmarszczyła nosek. Uwielbiała tego typu historyjki, a w szczególności, kiedy czarnym charakterem były pająki. Bała się pająków, dlatego też to je zawsze uważała za czarne charaktery, które wszystko psują. Po chwili słychać było uderzanie kołatkom o drzwi. Ellie zerwała się i prawie przewracając się o stos porozrzucanych drewnianych klocków podbiegła do drzwi. Wspięła się na stołek, a z niego na komodę by spojrzeć przez szybę, kto to nawiedził je w porze obiadu. Nie zdziwiła się, kiedy zobaczyła ciemną czuprynę i zielone oczy, które tak dobrze znała. Otworzyła drzwi, a w drzwiach pojawił się jej ojciec z teczką w jednej ręce i różdżką w drugiej. Miał na sobie płaszcz, który był cały przemoknięty, lecz to nie przeszkodziło małej dziewczynce by rzucić mu się na szyje, po czym mało zgrabnie wdrapać się na niego tak by siedzieć mu na barana. Mężczyzna postawił rzeczy na komodzie. Wiedział, że jego córka nie da mu spokojnie ściągnąć płaszcz i zmienić brudne od błota buty na skurzane papcie.  Rozłożył ręce, po czym wbiegł do pokoju i zaczął udawać samolot. Jodelle zmarszczyła nos, potrząsnęła głową i zacmokała pod nosem. Tam gdzie biegł jej mąż z Ellie tam pozostawał błotnisty ślad odcisku buta jej męża. Dziewczynka chwyciła za włosy swojego taty w obawie przed upadkiem, lecz nie za mocno by nie wyrwać je z cebulkami. Roześmiała się w niebogłosy jak to takie małe szkraby potrafią.

-Sto lat, Sto lat niech żyje żyje nam, niech żyje nam! A kto? Ellie! –zaśpiewali rodzice dziewczyny i paru innych gości, którzy przybyli, aby świętować urodziny dziewczyny a dokładnie jej 15 urodziny. Był to słoneczny 14 lipiec, lecz nie nieprzyjemnie gorący, ale wręcz idealny do spędzenia go z rodziną i przyjaciółmi. Było po drugiej po południu, wszyscy zgromadzili się na dworze przy plastikowym stoliku, na którym był błękitny tort z zapalonymi piętnastoma świeczkami. –Pomyśl życzenie mała El!
 Dziewczyna zamknęła oczy. Nie do końca wiedziała, co mogła sobie życzyć, więc pomyślała nad czymś tak błahym, że aż się zdziwiła. Życzyła po prostu sobie parę płócien i farby olejne. Po czym wzięła głęboki wdech do swoich płuc i zdmuchnęła wszystkie świeczki za jednym razem. Nadeszła wrzawa ze strony gości, którzy mówili coś pod nosami albo klaskali. Felix podszedł i zaczął kroić tort, a każdy kawałek starannie układał na porcelanowym talerzyku. Mama dziewczyny uniosła kącik ust, bo tylko tyle mogła zrobić dla swojej córki. Nie mogła chodzić i była zdana tylko na swoją rodzinę. Za jej plecami stała kobieta, która mogłaby według ojca Ellie kończyć swój żywot, włosy miała rzadkie myszate, a twarz pokrywały liczne zmarszczki. Odwróciła się w stronę swojego męża i skompletowała mało pochlebnie Felixa, który podał wpierw swojej matce ciasto, a nie jej. Był to typ typowej stereotypowej teściowej, która nie potrafiła nigdy powiedzieć czegoś miłego o swoim zięciu. W końcu stwierdziła, że sama sobie weźmie ciasto, ale wychudzona dłoń ją zatrzymała. 
 - Pani matko.-odezwał się Felix i podał jej oraz jej mężowi talerzyk z ciastem, a sam klękną przy swojej żonie by ją nakarmić. Kobieta nie lubiła, kiedy wszyscy się nad nią użalali jednakże jej stadium choroby było na tyle zaawansowane, że nie potrafiła już sama zjeść, a co dopiero być samowystarczalna. –Ellie podaj reszcie gości ciasto, ja nakarmię mamę. 
 Dziewczyna posłusznie podała każdej osobie talerzyk z ciastem nasłuchując się przy okazji tysięcy komplementów oraz życzeń. Nawet Amy nie była gorsza i przez parę minut nadawała jej o tym, że życzy jej zdrowia, szczęścia, chłopaka oraz tysięcy innych rzeczy, o których Ellie nigdy nie myślała. Ciotka Barnadett od strony ojca, którą zostawiła sobie na koniec wzięła ją za policzki i jak co roku w dniu jej urodzin wytarmosiła ją dodając, że wygląda tak cudownie i że już tak wyrosła, że ledwie ją poznała. Kiedy oswobodziła się z macek kochanej cioteczki usiadła na fotelu, którego wynieśli z salonu. Założyła nogę na nogę niczym królowa oczekująca darów od swych podwładnych tak ona czekała na prezenty od tych wszystkich, którzy przyszli. Ktoś włączył radio i w tle było słychać muzykę, Beatelsów, którzy idealnie jej przypasowali do tej chwili. Wzięła ze stołu, który był obok swoje ciasto i trzymając talerzyk w jednej ręce zaczęła zajadać się nim, podczas kiedy goście darowali jej paczuszki, torebki z ciekawą zawartością, czasami nawet listy ściskając ją i całując chodź to drugie najczęściej robiły ciotki, babcie i rodzice, bo reszta jednak kończyła na uściskach ogólnych albo tylko jej drobnej delikatnej dłoni. Nawet jej mama podjechała, a dziewczyna uścisnęła ją dając się wycałować jej w obydwa policzki i w swoje bladoróżowe usteczka. Kobiecie zaszkliły się hebanowe oczy i tak jak jej matka kiedyś tak teraz Ellie wytarła je wierzchem dłoni.
 -Rozpakuj! –krzyknęła, Lily, która po raz pierwszy była na urodzinach dziewczyny. Miała na sobie liliową letnią sukienkę sięgającą do połowy ud, baleriny w groszki oraz naszyjnik z małym aniołkiem, który w miejscu brzucha miał kobaltowy kamyczek, a może po prostu szkiełko. 
 Ellie wstała w fotela odruchowo dłońmi próbowała rozprostować zieloną koszulę z krótkim rękawkiem oraz czarną spódnicę, której długość była mniej więcej taka sama jak spódniczki w Hogwarcie. Schyliła się, aby wziąć jedną z mniejszych paczek i od razu usłyszała ni to pisk ni to krzyk ze strony Avalone. Przewróciła oczami i zabrała się do rozpakowania prezentu. W środku znalazła to, czego mogła się spodziewać po, Amy czyli szkicownik wielkości trochę większego zeszytu szkolnego, lecz mniejszego niż typowa kartka A4 oraz paczkę miękkich ołówków. Blondynka z uśmiechem od ucha do ucha uniosła dwa kciuki w górę. Ellie zawsze twierdziła, że jest niemożliwa, a utwierdziła się w swym twierdzeniu, kiedy znalazła drugie dno w zwykłej paczce. Była tam ramka ze zdjęciem jej oraz Amy. Zrobiły je sobie podczas świąt w jej domu, kiedy nawzajem karmiły się ciastem świątecznym przygotowanym przez mamę Amy. Przejechała dłonią po zdjęciu, po czym uniosła wzrok na dziewczynę i bezgłośnie powiedziała „Kocham cię”, a ta przygryzła wargę i odpowiedziała tym razem na głos „Ellie podziękujesz mi za to w szkole”. Kiedy sięgała po drugą paczkę, która miała przyczepioną karteczkę „Od Lily” usłyszała jęk. Uniosła wzrok na mamę, która skrzywiła się z bólu. Ojciec spojrzał na dziewczynę, chciał już odjechać i położyć jej mamę do łóżka żeby tam odpoczęła i wzięła leki przeciw bólowe, lecz to ona chciała jej pomóc nawet, jeśli w ten sposób miała opuścić na chwile gości. Podeszła do wózka mamy i chwyciła za metalowe rączki, po czym zaczęła go pchać. Podjazdem wjechali do domu, a z niego holem i salonem do pokoju jej rodziców. Pomogła jej się ułożyć spokojnie na łóżku, po czym pobiegła po leki i szklankę wody do kuchni. Gdy wróciła jej matka patrzyła pusto w okno, a jej policzki były mokre od łez. Eleanore podeszła do mamy, po czym podniosła jej głowę, podała leki przeciwbólowe i wlała do jej gardła wodę, aby to połknęła. Kobieta jak zwykle się zakrztusiła, przez co dziewczyna musiała podnieść ją aż do pozycji siedzącej i poklepać ją po plecach jak to robił każdy, kiedy ktoś się zakrztusi tyle, że wtedy mówi się jeszcze o tym, aby podnieść ręce, a w tym przypadku było to niemożliwe. Kiedy przestała córka pozwoliła jej opaść na poduszki, przycupnęła koło niej i chwyciła za rękę splatając jej palce ze swoimi.
 - Opowiedz mi bajkę El. –powiedziała to tak nie wyraźnie, że dziewczyna musiała jakoś kojarzyć słowa żeby brzmiało to sensownie. Spojrzała na nią z niemałym zdziwieniem. Tyle wysiłku włożyła w to żeby powiedzieć, że chce, aby Ellie opowiedziała jej bajkę. Dziewczyna westchnęła ciężko.
 -Dobrze mamo. –powiedziała, po czym utkwiła wzrok w turkusowej ścianie. –No to zacznijmy może od… O mam! Czarownica odkąd pamiętała miała swoich wrogów, raz były to modliszki, innym razem smoki a tym razem pająki. Wódz pająków obmyślił plan, że w przesilenie letnie napadnie na zamek Czarownicy z Valleyflower i zrzuci ją z tronu. Ta jednak już od dawna była przyszykowana na ten dzień. Wokół zamku ustawione były pułapki na pająki, a ich przywódcę wielką akromantulę Oligarda stwierdziła, że załatwi sama. Nikt nie podważał jej słowa, ponieważ słowa tej czarownicy zawsze mądrze głosiły, więc jeśli mówi, że sama go zgładzi to na pewno to zrobi. I tego właśnie dnia, kiedy Oligard zaplanował atak wszystko było naszykowane. Małe pająki schwytane, większe pokonane u bram, a Oligard, jako jedyny wpadł do środka zamczyska. Był ogromny a jego wielkie włochate nogi poruszały się bezszelestnie. Wpadł do Sali tronowej gdzie już siedziała ona a po jej lewicy jej mała córka, której mądrość dorównywała jej matce chodź nie miała wielu lat. Walczyli razem dzień oraz noc. Akromantula zdechła z ran, a Czarownica wygrała. Spojrzała na córkę, która przyglądała się temu wszystkiemu uważnie. Szepnęła do niej „Serduszko, to, co widziałaś to była wojna i taką wojnę toczyć będziemy nawet, kiedy ja umrę, a ty będziesz tak duża jak ja. Obiecaj mi jednak, że ty nie będziesz zwyciężała siłą, lecz rozumem i pokojem, bo ja byłam głupia, kiedy rozpętywałam tę wojnę”. Przytuliła się do córki i zniknęła, a ślad po niej zaginął. Córka Czarownicy z Valleyflower była mądrą czarownicą i słuchała się rady, którą kiedyś dała jej matka, a po niej władał Godryk, który zawsze z matką w sercu i jej radami wraz z trzema innymi wielkimi czarodziejami założyli Hogwart, do której uczęszcza tak wiele czarodziei… I ty też tam będziesz. Powiedziałaś wtedy. Nie myliłaś się mamo… Mamo? Mamo! Obudź się! Mamo…
 Dziewczyna zaczęła potrząsać kobietą, której powieki były zamknięte, a klatka piersiowa nie unosiła się dając choćby oznakę życia. Przyłożyła ucho do ust kobiety i nie poczuła oddechu, przyłożyła palce do miejąca tętnicy szyjnej i nie czuła przepływającej krwi. Zaniosła się histerycznym płaczem padając na kolana tuż obok łóżka opierając się jedynie podbródkiem o krawędź łóżka. Nie czekała długo by do pokoju wpadli ludzie. Rodzina wstrzymała oddechy, a ojciec, który często zgrywał twardziela podobnie jak ona padł na ziemię zarywając twarz w dłoniach. To był najgorszy dzień w życiu dziewczyny, najgorsze urodziny, jakie miała. Podbiegła do niej Amy i otoczyła ją ramieniem, po czym powoli wyprowadziła z pokoju do salonu gdzie razem usiadły na kanapie. Dziewczyna otoczyła ją ramieniem i zaczęła głaskać po głowie jak młodszą siostrę. Ciągle powtarzała „Ci… Już dobrze Ellie. Już dobrze…”, a Ellie zanosiła się tylko płaczem.

Był to koniec chłodnej zimy w Hogwarcie. Śnieg za oknami pomału topniał, a wielkie bałwany ulepione przez młodsze roczniki nagle gubiły marchewki. Eleanore siedziała w pokoju z nosem w książce, ponieważ tylko tak potrafiła się odseparować od reszty społeczeństwa. Rudowłosa przysiadła się do niej na chwile by spojrzeć, w którym momencie książki jest, po czym zniknęła jej z oczu. Dorcas chodź nadal za nią nie za bardzo przepadała próbowała zagadać.
 -Idziesz do Hogsmeade? –spytała i uśmiechnęła się delikatnie, a Ellie od razu zaprzeczyła potrząsając energicznie głową. –Nie możesz się zamykać przed całym światem. To jest nie zdrowe. Zaraz odkładasz te opasłe tomiszcze i idziesz ze mną nażreć się czekolady!
 -Czy ty mi rozkazujesz? –uniosła pytająco brew, a brunetka przytaknęła dodatkowo tupiąc efektywnie nóżką. –Nie. Nie pójdę do Hosmeade! A co jeśli na niego wpadnę? Nie mówię już o Remusie, a o Nathanielu. Przecież ja go obedrę ze skóry jak się do mnie odezwie. 
 Dziewczyna przewróciła oczami jak to miała w zwyczaju. Wyrwała książkę z rąk dziewczyny odkładając gdzieś na bok. Chwyciła ja za rękę i zaczęła wyprowadzać z dormitorium dziewczęcego. Ellie nie chętnie, bo niechętnie, ale truchtała za nią aż do pokoju wspólnego gdzie toczyło się całe życie towarzyskie gryfonów. W kominku jak zwykle był ogień, który ogrzewał grupkę zmarzluchów otaczających go niczym jakiś święty posążek. Spojrzała w stronę kanapy, lecz od razu pożałowała. Na niej to siedzieli huncwoci. Przygryzła wargę i prawie, że wybiegła z pokoju wspólnego. Nie uciekła, bo ich nie lubiła czy coś, lecz dlatego bo Lunatyk patrzył na nią i nawet do niej nie podszedł. Nawet nie zapytał, co tam czy coś w tym rodzaju. Schodami powędrowała na pierwszy lepszy korytarz. Usiała na parapecie i patrzyła przez okno mając gdzieś tych wszystkich uczniów, którzy ją mijali.
 -Eluś, a co ty tu taka samotna? –spytał jej dosyć znany głos. Odwróciła się i od razu ujrzała tą parszywą facjatę Nathaniela. Spiorunowała go wzrokiem, bez jakiegokolwiek argumentu od tak. –No Eluś ty to już tak nie wal piorunami. Chciałem się zapytać czy się ze mną umówisz?
 -Nie. –odpowiedziała stanowczo i znowu spojrzała przez okno, z którego widok był na dziedziniec. Dzieciaki obrzucały się resztkami śniegu, a pewna osoba robiła aniołka w śniegu.
 -Dlaczego? –spytał, lecz nie dostał odpowiedź. Dziewczyna stwierdziła, że nie warto tracić dla niego głosu skoro i tak do niego nic nie docierało, więc spławiała go po prostu go ignorując jak gdyby po prostu znikł. Chłopak jednak się nie poddawał i próbował dźgnąć ją palcem w brzuch albo przynajmniej między żebra, lecz ta chwyciła za niego i wykręciła. –Aaaał! Ty sadystko!
 Dziewczyna zaśmiała się pod nosem, co sprawiło, że ślizgonł się uśmiechnął. Lubił, kiedy była szczęśliwa, a tak rzadko można było to u niej zobaczyć. W końcu wycofał się, a przynajmniej próbował tyle, że w złym momencie. Dlaczego akurat wtedy, kiedy dłoniom przejechał delikatnie dłoń dziewczyny to akurat przechodzili huncwoci? Śmiali się w niebogłosy jednakże jeden z nich zauważył chłopaka, który stał przy Ellie. Chciał uciec, ale oni to zauważyli.
 -Miłościwa pani czy ten szkaradny typ ci przeszkadzał? –spytał Syriusz swoim tonem, którym powalał wszystkie wokół dziewczęta. Ciemnowłosa nie odpowiedziała jednakże, huncwoci uznali to za potwierdzenie. –Na prawie mojego prawa niniejszym skazuje cię na psikus. Karę przeprowadzimy my, więc chłopcze chyba powinieneś się cieszyć. Hi hi?
 -Coś jakoś taki mało mówny jest dzisiaj. Jak Smark. Czyż nie? –wyszczerzył się do kumpli James, po czym wymówił starannie formułkę tak szybko, że nawet chłopak nie zdążył wyjąć różdżki. Dziewczyna spojrzała przez ramię, co się dzieje. Nathaniel O’Collmelan zwisał z sufitu do góry nogami, a po „doprawieniu” przez Syriusza miał jeszcze piękne różowe afro. 
 -Miłościwa damo. Czekam na zasłużoną nagrodę –powiedział Syriusz i dotknął ramienia Ellie ta spojrzała na niego swymi zielonymi oczami. Łapa posłał jej ten jeden z zalotnych uśmieszków. –Patrzcie, kogo uratowaliśmy?! Na Merlina toż to nasza Elka! 
 -Ellie? –usłyszała głos Remusa, który podszedł do przyjaciela. Spojrzał na dziewczynę otworzył i zamknął usta, po czym się wycofał. Nie rozumiała tego chłopaka podobnie chyba jak jego przyjaciele.
 -Widzisz El –zaczął Nathaniel. –Przynajmniej ja mam odwagę coś do ciebie powiedzieć. Zagadać nawet się z tobą podroczyć, a ten boi się nawet odezwać! Tchórz! 
 Remus nie wytrzymał. Uniósł różdżkę i chodź zazwyczaj nie wtrącał się w dokuczanie to tym razem jednym machnięciem zakleił mu usta i odszedł napięcie zostawiając i kumpli i chłopaka, który zwisał do góry nogami oraz Ellie, która nic nie rozumiała. Jak zwykle miała w duchu racje „A jednak mogłam zostać i oddać się lekturze…” pomyślała.

-Ellie! –usłyszałam pisk tuż obok mnie. Nie wiedziałam, kto to, lecz po głosie wnioskowałam, że musiała być to jakaś dziewczyna. Wszystko mnie bolało, a w pamięci pozostała luka z tego, co się stało zanim w ogóle tu się znalazłam. Otworzyłam oczy i od razu zmarszczyłam powieki tak by widzieć jak najmniej światła. Pomieszczenie lśniło bielą. Białe ściany, biały sufit do tego jeszcze te ostre światło przedostające się przez wielkie okna. Zamrugałam parę razy by przyzwyczaić się do sytuacji. Spojrzałam w bok i ujrzałam Amandę, która miała podpuchnięte oczy i materiałową chusteczkę w dłoni. –Myślałam, że już umarłaś. Ucałuję chyba tych uzdrowicieli! Nie żartuję.
 -Gdzie jestem? –spytałam. W głowie mi dudniło, a kiedy przestało dudnić to szumiało i tak na zmianę sprawiając, że czułam się tak jakby zaraz moja głowa miała wybuchnąć. –Ile tutaj leżałam nieprzytomna? Co się stało…
 - Nie zadręczaj się pytaniami –powiedział głos, którego nie potrafiła nie rozpoznać. Obróciła górę i zobaczyła Avalone, która wyglądała nawet i gorzej niż Amanda. –Jesteś Eleanore w świętym Mungu i to od dobrego tygodnia. Wyobraź sobie, że nie chcieli mnie wypuścić abym tu przyjechała! Powiedziałam, że zagłodzę się, jeśli mnie do ciebie nie zawiozą no i jestem tu!
 -Całą sprawą zajmuje się, Wizengamot –powiedziała Amanda. –Ogólnie większość gości jest przesłuchiwana. Oprócz ciebie jeszcze ten twój wilkołak jest ranny i leży gdzieś sobie, oraz chyba tuzin gości, a więc… Ślub jak marzenie. Czyż nie? Piękny początek, rozwinięcie pełne akcji i dramatyczny koniec. Idealne na książkę czyż nie Amy?
 -To wy się znacie? –uniosłam brew, a obydwie się zaśmiały. Chyba coś mi świtało i były to czasy szkolne. –Jesteście z tego samego domu prawda? –potaknęły głowami. 
 Spojrzałam na przyjaciółkę oraz na Amandę, to było miłe z ich strony, że mnie nawiedziły w szpitalu, a może nawet i w nim spały byleby doczekać tego, że nagle się obudzę. Próbowałam się podnieść naciskając przypadkowo dłonią jakiś pilot z paroma guziczkami. Do Sali wpadła jak oparzona pielęgniarka, która od razu podbiegła do mnie i zaczęła robić mi typowo kontrolne badania. Była krągłą niską kobietą z krótkimi jasnymi lokami oraz wieloma drobnymi zmarszczkami na twarzy. Po jej wizycie dowiedziałam się tyle, że żyję i że blizny na brzuchu nie wyglądają ładnie. To jest nie fair, że jeśli facet pojawi się bez koszulki z jakąś szramą na przykład na pierś to jest jeszcze bardziej rozchwytywany niż ten z normalną klatą, a jak dziewczyna ma bliznę to się robi mniej atrakcyjniejsza. A może właśnie nie? Może dla facetów będzie to niczym odkrywanie nowych tajemnic?
 -Mogę już wstać? –spytałam kobiety, a ta dała mi wkład o zdrowi i o wszystkim, co mi dolega bardziej szczegółowo niż nasza szkolna pielęgniarka, co chyba oznaczało, że raczej nie powinnam wstawać z łóżka, ale ja musiałam! Więc i tak zrobiłam swoje po tym jak zniknęła zza zakrętu. Usiadłam na skraju łóżka po lewej stronie twarzą do Avalone, a plecami do Amandy i rozejrzałam się po tym jasnym jak rzeźnia pokoju. Łóżka wszystkie były zajęte. Niektórzy spali, inni rozmawiali między sobą, a reszta czytała. Wstałam z niego i nie czułam się aż tak źle jak podczas pobudki. Na bosaka zrobiłam parę przykładowych kroczków i po tym jak stwierdziłam, że czuję się na tyle dobrze, że mogę spokojnie spacerować odwróciłam się do dziewczyn.
 -Amy… -powiedziała Avalone do Amandy. –Powiem ci coś. Jak tak patrzy to znaczy, że ma szalone pomysły, a wtedy bój się Boga.
 -Że niby ja? –prychnęłam urażona jednakże od razu przeszłam do rzeczy i spytałam się o to gdzie przebywa Remus. Dziewczyny milczały jak posągi z wyspy Wielkanocnej. Chodź przy pomocy czarów to i one byłyby bardziej rozmowne od tej dwójki.-Dlaczego? Proszę was…
 W końcu dziewczyny spojrzały po sobie i dały dokładne namiary na Lunatyka, który znajdował się tylko parę pokoi dalej po drugiej stronie korytarza. Ubrana jedynie w dwu częściową piżamę ruszyłam w stronę chłopaka. Kiedy wyszłam z pokoju oczom ukazał mi się korytarz pełen pacjentów i uzdrowicieli. Ruszyłam przed siebie wprost pod wskazany przez dziewczyny numer. Zapukałam grzecznie i weszłam do środka. Pokój był tak samo biały jak ten, w którym się obudziłam tyle, że tu przynajmniej wszyscy mieli niebieskie kołdry, co kontrastowało z pokojem. Zauważyłam go na łóżku w kącie. Czytał książkę i popijał coś, prawdopodobnie kawę. Podeszłam do niego i usiadłam na krześle. Ciekawiło mnie ile czasu minie zanim mnie zauważy.
 -Ellie! -krzyknął nagle, kiedy odwrócił się, bo chciał dołożyć filiżankę z kawą na szafeczkę, przez co trochę jej wylał na kołdrę. Odstawił ją i uścisnął mnie tak mocno, że nagle straciłam dech w piersiach. –Nawet nie wiesz jak się cieszę, że żyjesz. Myślałem, że już odeszłaś, kiedy cię zobaczyłem leżącą na ziemi, zalaną krwią. I kiedy myślę, że to moja wina… 
 -Nie twoja. –zaprzeczyłam potrząsając głową. Przejechałam dłonią po jego policzku, a ten pochylił się i musnął moje wargi. Spojrzałam na niego, a w tych delikatnych miodowych oczach pojawiły łzy. –To nie twoja wina Remus –powtarzałam. –Nie twoja, a moja, bo do ciebie podeszłam. Co było z mojej strony bardzo nierozsądne. Więc to tylko i wyłącznie moja wina.
 -Ale cię skrzywdziłem. –powiedział i podciągnął moją bluzkę na tyle wysoko by zobaczyć blizny. Po między nami nadeszła cisza, którą przerwał on sam. –Pewnie ci dziewczyny powiedziały, że Wizengamot zajmuje się sprawą? Wszystkich przesłuchują i jak dobrze pójdzie to jeszcze w tym roku wrócimy do szkoły, a przynajmniej ja z chłopakami… Chyba, że nas wyleją.
Huncwoci
 - A więc twierdzicie, że to był ratunek? –minister magii uniósł krzaczastą brew i zmierzył chłopków wzrokiem. Huncwoci tylko pokiwali głowami, co najwyraźniej wystarczyło drobnemu mężczyźnie by uwierzył. Sala, w której sądzili była na planie koła. Naprzeciw nich na wielkim podeście stał minister magii a po jego lewej i prawej stronie otaczały go rzędy ministrów w tym jedna młoda kobieta o gęstych brązowych oczach, której figura przypominała wyrzuconą na brzeg orkę. –Tak pani minister? 
 -Może i to był ratunek, co nie usprawiedliwia ich do ucieczki ze szkoły i nadużywania magii poza terenem Hogwartu. Kradli, łgali. No ja myślę, że nie puścisz ich ministrze tak po prostu? –miała przesłodzony wysoki głos i ogólnie wyglądała jak landrynka, co zdecydowanie Syriuszowi się nie podobało. Burknął prawie niesłyszalnie w jej stronę. Babka zdecydowanie działała mu na nerwy. Przy jej piersi była przywieszona prostokątna plakietka „Dolores Jane Umbridge” której litery były napisane różowym atramentem a kropka nad i miała kształt kociej główki. 
 - Dolores –odezwał się minister, a kobieta uniosła błękitne oczy by spojrzeć na niego tym oszołamiającym wzrokiem. Potter parsknął śmiechem, co nie uszło różowej ropuszce. –Chłopcy… Chłopcy… I co ja mam z wami począć? To jak? Głosujemy? No to ten… Kto jest za tym aby wrócili do Hograwru? –duża ilość dłoń w tym samego ministra uniosła się, przez co Glizdogon odetchnął z ulgą. –A kto chce, aby zostali ukarani? –trochę mniej dłoni się uniosło w tym dłoń Umbridge, która była najwyżej ze wszystkich. –A więc chłopcy wracacie do domu. Możecie już iść i jakbyście mogli zabierzcie przy okazji O’Colmellana. 
 Chłopcy przytaknęli i powoli zaczęli się kierować w stronę drzwi wyjściowych. James podszedł do Nathaniela i chwycił go za ucho, po czym wyciągnął z Sali. Kiedy byli już na wąskim korytarzu rogacz puścił chłopaka. Od tego momentu nie musieli się bawić w nianie dla tego ślizgona a przynajmniej nie wspomniał o tym minister. Ruszyli do windy, a brunet szedł za nimi krok w krok z Peterem prawie, że przy boku. James spojrzał na O’Colmellana piorunując go wzrokiem. To przez niego ich kumpel wylądował w szpitalu, miał mu to za złe podobnie jak Syriusz i jedynym wyjątkiem jak zwykle był Glizdek. Peter wiedział swoje i twierdził, że to, co chłopak zrobił było wielce odważne i że gdyby nie on to ciemnowłosa na pewno by nie żyła. Chodź nie wiedział, czy żyje to jednak przyjmował, że jest na tym świecie. Wsiadali do windy. Na określonym piętrze miała już czekać McGonagall, która zapewne albo ich zawiesi albo wlepi szlaban. Po paru minutkach drzwi się otworzyły a w nich stał jeden z członków, który zajmował się jugolami i tego rodzaju dziwactwami. Najwyraźniej mężczyzna o ciemnej karnacji dokładnie wiedział skąd przybywają, bo odezwał się do nich chodź ci nawet na niego nie spoglądali i nie oczekiwali, że się do nich odezwie.
 - Pewnie używaliście czarów poza szkołą? –spytał, a chłopcy przytaknęli. Zaśmiał się gromko, co dosyć ich zmieszało. –Te prawo jest czasami chore. Sam jak byłem w waszym wieku miałem sprawę o to samo. Tyle, że ja po prostu chciałem szybciej podlać babci rabatki. Więc wyszło jeszcze gorzej, bo przecież magia używana w obecności mugoli też jest zabroniona, a babcia zwyczajną była kobietą.
 Mężczyzna dalej opowiadał historie z życia wzięte o tym jak to przez przypadek zrobił to i wszystkie kible w męskim wybuchły chodź to zaciekawiło huncwotów i Nathana.  W końcu jednak musieli wyjść a im oczom ukazała się profesor, McGonagall która w tym właśnie momencie zabijała ich wszystkich wzrokiem. Wszyscy przełknęli głośno ślinę i zamknęli oczy jakby oczekując, że kobieta zaraz się rzuci na nich z pięściami.
- Niech no tylko wrócimy do Hogwartu! Albus się wami zajmie! –wykrzykiwała na Huncwotów chodź i Nathaniel poczuł się tak jakby i w jego stronę były rzucone te krzyki. Nagle jednak jej głos złagodniał. Może policzyła do 10? –Eleanore jest cała i zdrowa. Właśnie się dowiedziałam, że się obudziła. Co jednak nie zmienia faktu, że zachowaliście się nieodpowiednio i gdybym to ja była dyrektorką to bym od razu was wywaliła. Naruszyliście chyba ponad połowę kodeksu szkolnego! I jeszcze prawo nadane przez ministrów do spraw nieletnich czarodziei!
 -Dobrze już wiemy. –odezwał się Syriusz. –Gdyby pani mogła to pewnie każdego z nas by pani rozciągnęła na kole albo wydłubała oczy..
 -Wyrwała język albo przecięła na pół. –odezwał się Peter. –Albo zawiesiłaby nas pani tak jak to chciał woźny… Byłby na pewno ucieszony. Chodź gdybyśmy robili jakieś ciężkie prace fizyczne to też by nie narzekał. On chyba nas nie lubi…
 -Ale ja nie zostanę ukarany tak samo jak oni. Prawda? –spytał O’Colmellan a wzroki huncwotów spoczęły na nim w tym dwójka z nich wciąż oczami wyobraźni nabijała go na Pal.
 -To nie od mnie zależy O’Colmellan –prychnęła nauczycielka. –Gdybym miała cztery pary rąk to bym każdego za ucho chwyciła i ciągnęła aż do wyjścia a jako że nie mam, więc… -chwyciła Pottera i Blacka, którzy byli pod ręką za uszy. Nathaniel zaśmiał się pod nosem, przez co dostał z łokcia od łapy, którego akurat zasięg łokcia docierał do chłopaka. –A teraz ruszamy do samochodu, którym wpierw wybierzemy się do świętego Munga, a potem do szkoły. Nie martwcie się. Napiszecie wszystko to, co wam umyło podczas nieobecności w tym sprawdzian z Historii Magii i Transmutacji i jeśli oblejecie to nie będę miała nic przeciwko zostawienia was na jeszcze jeden rok.
 Nadeszła cisza i nawet O’Colmellan nie odezwał się ani słowem. Może uznał, że nie warto? James zaczął przyglądać się tym wszystkim kominkom. Przecież tak prosto można było wrócić do szkoły a jednak wybrano dla nich transport typowo mugolski. Może spędzony w nim czas miał im dać do myślenia? Wiele pracowników ministerstwa omijało ich albo patrzyło ze zdziwieniem. Nic dziwnego. Syriusz kątem oka zauważył prorok codzienny. Spojrzał na przyjaciela „Jesteśmy sławni” szepnął i wyszczerzył się ukazując rząd śnieżnobiałych zębów. Profesor mruknęła coś mało pochlebnego o chłopcach pod nosem tak jakby nie dowierzała w to, że ci są dumni z tego wszystkiego.
Mini Ell z pierwszego wspomnienia

wtorek, 23 czerwca 2015

Rozdział XVIII

Huncwoci
- Remek! –Glizdogon przybiegł do chłopaka ledwo zipiąc. –Pan diabli wzięli! Nie ma nikogo! Syriusz może potwierdzić! Nie ma ani Elki ani Nathana ani nikogo! Ale to z pewnością ich dom…
- Coś się stało? –koło Remusa i Petera pojawił się James poprawiając swoją fryzurę jedną ręką zaczesując ją do tyłu. Chłopak wytłumaczył mu, a na twarzy rogacza pojawił się szatański uśmiech, jaki to się pląta zawsze, kiedy nie miał dobrego planu albo przynajmniej uważał go za dobry. Poszedł przed siebie i zapukał do drzwi jak wychowany dżentelmen. Drzwi otworzył mu skrzat, który otworzył szeroko oczy. James chwycił go za łachmany i uniósł na tyle wysoko by mógł spojrzeć mu w oczy. –Ej, skrzacie. Gdzie się wszyscy podziali? To przecież dom O’Collmelan’ów?
- Ślub! Ślub panicza i panienki. Pośpieszyli się. Pośpieszyli. Jeszcze dań nie mamy oj zgroza pana, który to zobaczy –pisnął jak to skrzaty potrafią i chwycił się za głowę.
-O k**wa –chłopak puścił momentalnie skrzata i przywołał gestem dłoni swojego przyjaciela, który bardziej ostrożniej niż jego przyjaciel podszedł do niego. –Lunatyczku mamy mało czasu. Twoją kobitę chcą chajtnąć z O’Collmelanem! O zgrozo! Ej! Skrzacie gdzie ślub? Bo my spóźnieni przyjaciele pana młodego. Twojego panicza!
- Och… -skrzat odwrócił się do niego. –To nie daleko panie. Jakiś kilometr ja pokażę drogę. Znaczy się przynajmniej wytłumaczę, bo tu Brudzika czeka praca. Tort dla pary. To niej panicz idzie za mną to ja pokaże gdzie skręcić i za ile…
James poszedł za skrzatem, który wierząc w to, co powiedział mu chłopak nic nie podejrzewał. Remus chwycił się za głowę i wrócił do samochodu, w którym siedział już Glizdek i Łapa. Obydwoje na tyłach. Syriusz spojrzał na przyjaciela z uniesioną brwią, a chłopak wytłumaczył mu wszystko prawie przy tym wylewając te męskie łzy, które tak trudno wydobyć. Chłopak zrozumiał. Położył dłoń na ramieniu Remusa i dał mu radę, którą chciał by jego kumpel się kierował „Życie jest zawsze do dupy a do tego rzuca nam kłody pod nogi. Ale wiesz, czego trzeba się trzymać? Przyszłości, celów no i pięknych dziewczyn…” Rogacz wrócił do samochodu po chwili i odmachał skrzatowi, który nagle zniknął. Zaczął ich wieźć prawie pod sam kościół. Był to skromny kościółek, lecz już stojąc koło nich słychać było kościelne dzwony. Chłopcy stanęli przy grubej ścianie kościoła obmyślając nowy plan.
- No to tak… -Remus podrapał się niezręcznie po karku. –Nie zgadzam się na zawarcie małżeństwa, po czym ją porywam i oddaję ją tobie James a ty pod postacią jelenia przybiegniesz do naszego samochodu. Syriusz bądź już gotowy. To powinna być szybka akcja. Ja wszystkich rozproszę, jako potwór. Glizdek ty… Siedź tu. Jesteś naszym planem awaryjnym, bo to ty jeśli Syriusz będzie nam potrzebny wywieziesz Elkę samochodem wraz z Rogosiem. Zrozumiano?
- Tak sir. –powiedział glizdek i podszedł do witraży, do których nie sięgał. –Podnieście mnie do tego witraża to wam powiem czy możemy już wejść i co nasz czeka…
- Nie potrzeba Peter. –Syriusz stanął na palcach by spojrzeć przez witraż, kto prawdopodobnie jest w kościele. Momentalnie przybrał koloru trupa.- Do jasnej cholery. Czy świat nie może nam wszystko komplikować? Widzę samych czarnoksiężników oraz tych, co najczęściej kończą w Askabanie za używanie zaklęć niewybaczalnych. Kochani to nie skończy się dobrze…
- No, ale… Co mówią? –spytał James a Syriusz przystawił ucho do ściany kościoła. –No i?
- Jeszcze nie… Ale już powinniśmy się ustawiać. To ten… Ja idę już do samochodu. Skoro ma to byś mega szybka akcja… A jeśli coś nie wypali… To wiedźcie, że zawsze was kochałem. –po czym odchrząknął. –Znaczy się wiecie tak po przyjacielsku. No homo moi przyjaciele, no homo. Po za tym, jeśli umrę a którymś z was przeżyje to niech powie każdej dziewczynie, że ją kochałem.
- A jeśli ja umrę to powiedźcie rudowłosej Evans, że od zawsze chciałem żeby była ze mną… Szkoda tylko, że nie doczekam się wtedy tego, co wam mówiłem.-westchnął ciężko. Peter położył swoją dłoń na jego ramieniu i uśmiechnął się burcząc pod nosem że się uda i wszyscy przeżyjemy to niestety nie napawało entuzjazmem tak jak oczekiwał. Cisza nadal była grobowa.
Wszyscy ustawili się na swoje miejsca. Serce Remusa łomotało tak głośno, że wydawało mu się, że to jedyny dźwięk, jaki teraz słyszy. James przysunął się niebezpiecznie blisko drzwi frontowych małego kościółka. Spojrzał przez dziurkę od klucza, lecz widok zasłonił mu jakiś facet albo też kobieta ubrana w czerń. Przyłożył ucho by usłyszeć, co mówi i usłyszał to, czego już nie powinni słyszeć. Nie było to może „Czy bierzesz sobie tego mężczyznę za męża”, lecz dawno było po tym, aby Remus wpadł i krzyknął swoją kwestie. Pociągnął lunatyka za bluzkę i wepchnął do kościoła. Wszystkie wzroki były skupione na nim w tym Ellie. Przełknął głośno ślinę. Czuł się jak skończony idiota, ale szybko musiał wziąć się w garść. Za nim wpadł James widząc, że Remus nic nie mógł powiedzieć.
- Sprzeciw! Nikt tu się nie będzie hajtał, a przynajmniej nie na mojej warcie! -krzyknął James, a biedny Lunatyś tylko mu przytaknął. –Chcemy tylko uprowadzić pannę młodą. To nic wielkiego a więc… No to my się chyba nie dogadamy... No to jazda panienki!
Cały plan diabli wzięli. Syriusz i gwizdek wpadli do kościoła jak gdyby nigdy nic. Organista zaczął grać melodie akurat dopasowaną do sytuacji. Wszyscy goście spojrzeli na nich w tym sam Voldemort. Chłopcy wyciągnęli różdżki, lecz wyglądało to komicznie, kiedy otoczyła ich wiele razy większa grupa z różdżkami, a ich usta układały się w jedno zaklęcie. James wyszczerzył się do Remusa, po czym zamienił się w jelenia i zaszarżował na nich. Miał cel. Uprowadzić Elkę.
- Na brodę Merlina, oni nawet taki dzień potrafią zepsuć. –burknął pod nosem Nathan i zakasał rękawy. Miał ich po dziurki w nosie. Bo nie dość, że naprzykrzali mu się w szkole to teraz tak samo. Był wściekły i widać to było po jego twarzy. Jego nos był zmarszczony, a brwi ściągnięte tak, że po między nimi pojawiła się zmarszczka.
Ellie
Nathan spojrzał na mnie tak jak nigdy dotąd. Biel sukni ślubnej był to najbardziej rzucający się kolor w pomieszczeniu. Podał jej dłoń a ja niepewnie za nią chwyciłam. Chodź widok panny młodej przed ślubem przez pana młodego przynosił pecha to on i tak zadeklarował, że pomoże mi wsiąść do samochodu. Drugą dłonią uniósł mój podbródek i musnął delikatnie wargi.
-Zabawne. –stwierdziłam –Jeszcze nie tak dawno chciałam cię zabić chodź to i tak za łagodne słowo, a za chwilkę mam stanąć razem z tobą na ślubnym kobiercu, cóż za ironia losu. Ta osoba, która pisała scenariusz mojego życia musiała się naprawdę nudzić albo była szalona.
Chłopak uśmiechnął się i wyprowadził mnie z pokoju. Tren wlókł się za mną przez korytarze rezydencji O’Collmelanów, a kiedy miałam wyjść na dwór jedna z młodziutkich kuzyneczek Nathaniela chwyciła za niego, aby ten się nie pobrudził. Włosy miała upięte w koczek, ale parę niesfornych loczków wypadło z niego okalając jej drobną okrągłą twarzyczkę. Wsiadłam na tyły do srebrnego samochodu nieznanej mi marki. Koło mnie siedziała Amanda, której usta były pomalowane mocną czerwoną szminką. Była ubrana w kremową sukienkę delikatnie za kolana bez rękawków.
- Wyglądasz ślicznie –stwierdziła i wsadziła mi kosmyk włosów za ucho. –To dla mnie zaszczyt być twoją świątkową. Może i ty będziesz kiedyś moją. Cóż, Bóg sam zadecyduje. Nieprawdaż?
Przytaknęłam nieśmiało i na tym nasza rozmowa się urwała aż do drewnianego, skromnego kościółka ukrytego w lesie.  Wysiadłam z samochodu i już od drzwi mogła zobaczyć ile osób się zebrało, aby zobaczyć jak mówię „Tak”. Odwróciłam się by spojrzeć czy Amy za mną idzie. Amy… pomyślałam i nagle zebrało mi się na płacz. Tak dawno jej nie widziałam, a może tak tylko mnie się wydawało. Może to, co wydawało się miesiącami było tak naprawdę paroma dniami? Śniegu nawet nie było a chłód nawet nie doskwierał. Nie mogłam wejść dopóki nie nadejdzie czas, więc dla zabicia czasu liczyłam ile z zebranych gości ma już naszykowane miejsce w Azkabanie. Było ich trochę. Pan młody zjawił się spóźniony. Przelotnie cmoknął mnie w policzek i wpadł do kościoła. Koło mnie pojawił się Barty Junior, który uśmiechnął się blado i podał mi ramię. Co chwila odwracał wzrok a jego tik był, co raz to częstszy. Bąknął coś pod nosem o tym, że to ojciec jego powinien mnie zaprowadzić, a nie on, ale kiedy zabrzmiał marsz wprowadził mnie do środka. Spojrzałam za siebie. Trzy małe księżniczki jedna o śnieżnych włoskach, druga o ogniście rudych lokach i trzecia o długich blond włoskach zaplecionych w warkoczyk. Zaczęły rzucać płatki białych róż, a za nimi szła jeszcze jedna, która była podobna do mnie. Ciemne włoski zaplecione w koszyczek i pistacjowe oczka. Ta to też rzucała płatki błękitnych róż, które kontrastowały z durzą ilością białych. Wszyscy powstali i zaczęli pomrukiwać coś pod nosem. W pierwszym rzędzie siedział czarny pan, którego mina nie wyrażała żadnych emocji a koło niego siedział chłopiec, który uderzał monotonnie czarnymi bucikami o siebie, co parę sekund. Uniósł wzrok na mnie i uśmiechnął się szeroko. Na jego kolanach była intensywnie niebieska poduszka z dwiema obrączkami ze złota. Stanęłam naprzeciwko Nathaniela i w tym momencie zaczęła się procesja. Prawie cały czas patrzyłam w oczy chłopaka tak jakby nic wokół nie istniało, a przynajmniej tak mówił mi mój umysł, który myślał, że zaraz się obudzi i to wszystko zniknie tak jak śnieg na wiosnę. Coś jednak było nie tak usłyszałam głos znajomy, którego nie dało się pomylić z żadnym innym. Odwróciłam się i zobaczyłam Jamesa, który uśmiechnął się tak jakby właśnie wpadł na jakąś imprezę a nie ślub. Obok niego stał Remus a moje seruducho zabiło jak u kolibra. Za nim wpadła cała hałastra. Mój umysł już tego nie rozumiał, bo nie potrafił stwierdzić czy to, co teraz się dzieje jest naprawdę czy to też wymysł mojej chorej wyobraźni. James zamienił się w jelenia, a ja chodź nigdy nie byłam dobra w jeździectwie dosiadłam go i razem uciekliśmy z kościoła zostawiając za sobą wszystko to, co chciałam zostawić oraz to, czego nie chciałam. Rogacz odmienił się dopiero, kiedy byliśmy na tyle daleko by nas nie było widać. Zaczął dyszeć ciężko. Chwycił się w pół, po czym spojrzał na mnie i posłał jeden z tych jego specyficznych uśmieszków. Chwilę poczekaliśmy, aby ten odetchnął. W końcu ten pociągnął mnie dalej przez chaszcze, które darły materiał sukni a liście i wysuszone gałązki wczepiały mnie się we włosy.
- Wracamy do domu Elka. –James zaśmiał się radośnie i jakby dostał nową baterię. Ledwo za nim nadążałam, a tren w tym mi nie pomagał.- Zaraz dojdziemy do samochodu. Znaczy się… On jest pod kościołem ino... Ten… Chłopaki muszą odwrócić uwagę tamtych żebym mógł cię wpakować i odjechać a wtedy jak gdzieś cię schowam to wrócę po nich i razem uciekniemy.
-Taki był plan? –spytałam ledwo zipiąc. Chłopak się zaśmiał, a odpowiedź była jasna „Oczywiście, że nie”. Jak wszystko to, co robili Huncwoci, była to czysta improwizacja.
Nagle otoczył nas czarny dym, który krążył wokół nas i zatrzymał się przed nami. Nie wiedziałam, co się dzieje chodź pomału się domyślałam. Przed nami pojawiła się kobieta z burzą czarnych loków, które opadały tam gdzie chciały. Zaśmiała się ta kobieta jak typowy szaleniec i końcem swojej różdżki dotknęła piersi Jamesa. Zaraz po niej pojawiło się ich, co raz więcej. Otoczyli nas, a z nikąd pomocy. Za nami było drzewo, lecz co to za drzewo, jeśli pierwsza lepsza gałąź była cztery metry nad nami.
- No to jesteśmy w ciemnej dupie. –stwierdził James. –Ej. Po co te nerwy sekto tamtego faceta z kryzysem wieku średniego? Może się jakoś dogadamy… Czekoladę? O wiem! Chodźmy na kremowe piwo. Przy kremowym piwie zawsze się lepiej myśli!
- Zamknij się. –syknęła kobieta z burzą loków i wycelowała różdżkę we mnie. –Chodź ze mną a nikomu nie stanie się krzywda. W końcu i tak w jakiejś części jesteś jedną z nas.
- Zapisałaś się do sekty faceta po czterdziestce? Oszalałaś? Przecież facet po czterdziestce, a w szczególności z kryzysem wieku średniego jest złym przywódcą. W końcu nie ma oleju w głowie. Ale to tak jak ja… Jednakże nie zmieniajmy tematu. –podciągnął rękaw mojej sukni ślubnej tak, aby sprawdzić czy nie ma tam mrocznego znaku. Nie było a jedynie siniaki po wbijanej igle. Zmarszczył brwi. –Coś ćpiesz? I mi o tym nie powiedziałaś?
Widać, że chłopak grał na zwłokę byle by tylko nie zaczęli w nas strzelać zaklęciami. Opłaciło się to. Słychać było wycie i nagle na jednego z nich naskoczył czarny wilczarz, a za nim wilkołak, który już dawno stracił nad sobą panowanie. Wiedziałam, że będąc tym stworem traci się świadomość jednakże nie wiedziałam, że aż tak. Może i oszalałam, ale zrobiłam delikatny krok w jego stronę. Miodowe zadrwione oczy człowieka, którego kochałam spojrzały na mnie. Wiedziałam, że nawet, jeśli mnie drapnie to teraz nic mi się nie stanie, a jedynie będę pożądała krwistych steków. Wyciągnęłam dłoń w stronę futerkowego księcia, lecz nie spodziewałam się tego, że na mnie skoczy. Byłam przerażona podobnie jak chłopcy. Drapną mnie łapą w brzuch tworząc parę pasów na sukience, zaczęłam krwawić i to nie tylko z miejsca, w które zostałam zaatakowana. Byłam osłabiona, więc krew zaczęła ściekać mi z nosa a nawet i z kącików oczu. Straciłam przytomność, lecz jeszcze ostatkami sił usłyszałam słowa nadbiegającego Nathana „Drętwota”…